Długo odkładana wizyta odbyła się we wrześniu. Kiedy Twoje bliskie osoby wybierają emigrację, wcale nie tak łatwo wreszcie zebrać się i je odwiedzić. Tym razem udało się, zobaczyłam kolebkę pracowników Red Bulla i ich piękne okolice.
Wrzesień okazał się idealnym terminem na przylot do Salzburga. Czas spędziłam głównie w miejscowości Fuschl am See, która położona jest przy przepięknym jeziorze, otoczona górami. Ale, w sumie, o każdym innym miejscu, które widziałam w Austrii, mogłabym powiedzieć dokładnie to samo.
Chociaż stacjonowałam w jednym miejscu, klimat road tripu nie opuszczał mnie podczas całego pobytu. Między miejscowościami najłatwiej przemieszczać się samochodem, więc byłam to tu, to tam podrzucana przez moją Przewodniczkę.
Odwiedziłam Sant Gilgen i jezioro Wolfgansee, gdzie poczułam się jak w ekskluzywnym kurorcie dla austriackich i niemieckich emerytów. I to pozytywne odczucie! Na miasteczko popatrzeć można z góry z tarasu widokowego Plombergstein, gdzie prowadzi niezbyt długi, ale — jak dla mojej kondycji — zdecydowanie zbyt stromy, szlak. Wart jest jednak tych kilku kropli potu.
Przystankiem był także wąwóz Liechtenstein, gdzie zachwycałam się każdym ruchem wody.
Kolejną trasę zrobiłyśmy wokół jeziora Langbathsee razem z dotarciem do kolejnego połączonego jeziora. Można się tak było poczuć jak we Władcy Pierścieni — raz na moczarach poprzedzających Mordor, a dalej jak w Hobbitonie.
Można też było odnaleźć wiele strumyków, a nawet posłuchać kropel wody.
W schronisku przy jeziorze udało mi się także spróbować austriackiego słodkiego przysmaku — kaiserschmarrn to rodzaj grubego omletu porwanego na kawałki w trakcie smażenia. Mnie bardziej znany pod nazwą omletu cesarskiego. Jajka i cukier? Dla mnie ekstra.
To by było na tyle części I. W II to, co robi się, kiedy jednak przychodzi wreszcie ten zapowiadany na cały wyjazd deszcz.
Zobacz część II